Jeden z najbardziej doświadczonych egzaminatorów podzielił się swoimi „przygodami” podczas egzaminów na prawo jazdy.
Opisywane „wrażenia” dotyczyły okresu międzywojennego (nie, nie – nie zamykaj jeszcze przeglądarki, będzie ciekawie, obiecuję), kiedy to wzrostowi dostępności samochodów towarzyszyło zwiększone zainteresowanie kursami nauki jazdy.
Inż. Witold Rychter, jeden z najbardziej doświadczonych w tamtym okresie egzaminatorów, w jednym ze swych felietonów na łamach magazynu „Auto” pisał, że w przypadku kandydatów do „dżentelmeńskiego” (czyli amatorskiego) prawa jazdy odpowiednie przygotowanie posiadało 70% zdających, a w przypadku kandydatów na kierowców zawodowych – zaledwie 50 %.
Ryzyko zawodowe
Oczywiście jazda z kandydatem na kierowcę wiązała się z ryzykiem zawodowym, więc podczas pracy zdarzały się różne „wypadki”: Pisownia oryginalna:
- najechanie na latarnię gazową – 3 razy,
- przewrócenie budki z papierosami – 2 razy;
- wjechanie na wystawę sklepową – raz;
- koń na masce silnika (spokojny) – raz;
- koń wewnątrz samochodu (niespokojny) raz;
- ucieczkę kandydata z maszyny podczas biegu – raz,
- i mnóstwo drobniejszych zawadzeń i otarć bez znaczenia
Oczywiście bohaterowie przytoczonych zdarzeń prawa jazdy nie otrzymali.
A wszystko zaczęło się…
…niemal w czasach Bizancjum. Oni tam lepili te swoje garnki a do szkoły szkoły jazdy prowadzonej przez wiązek Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej w pierwszym roku jej działalności (czyli dokładnie w 1921 roku) zapisało się… 1500 osób, z czego kurs ukończyło… 389, a uprawnienia zdobyło 241 osób. Wprawdzie zdawalność niezła bo niemal 62-procentowa, ale gęste sito kursu sprawiło, że z spośród osób, które zapisały się na kurs jedynie 16 procent zdobyło uprawnienia do kierowania.
No i nie mówcie mi proszę, że dziś trudno zdobyć prawo jazdy 😉